2. MOJA CZELADŹ I SOSNOWIEC
Po skończeniu szkoły podstawowej zbiera się rodzinny areopag i debatuje co dalej ze mną.
W Czeladzi przy ulicy Reymonta jest Liceum ogólnokształcące, może tam? Jerzy, syn Ojca
Romana, absolwent Technikum Energetycznego w Sosnowcu z 1953 roku, pracownik Elektrowni
„Będzin” i kierownik Zasadniczej Szkoły Zawodowej przy tejże elektrowni, rekomenduje dla
mnie powyższe technikum. Pięć lat, które tam spędzę będą na pewno udane, a po ukończeniu będę
w ręku miał zawód. Wszyscy akceptują. Wmówili mi, że pragnę zdobyć pasjonujący zawód
energetyka, więc i mnie to imponuje, składam dokumenty o przyjęcie. Jestem szczęśliwy – zdałem
egzaminy wstępne, tak - wówczas były egzaminy wstępne – i zostaję przyjęty do klasy I C
Technikum Energetycznego Ministerstwa Górnictwa i Energetyki im. Władysława Dyląga
w Sosnowcu, przy ówczesnej ulicy Mielczarskiego, na kierunek gospodarka cieplna. Była to
szkoła średnia, obok Śląskich Technicznych Zakładów Naukowych, o najwyższej renomie
w województwie katowickim. Szkoła swoim surowym wyglądem wywarła na mnie nie najlepsze
wrażenie, ale za to nauczyciele wydali mi się przyjaźnie nastawieni. Z dumą nosiłem tarczę
technikum i czapkę uczniowską z daszkiem i z denkiem w siwym kolorze.
Noszenie tarczy i czapki było obowiązkowe. Tarcza musiała być przyszyta, nie na szpilkach.
Rano w holu szkoły, przed szatnią, zawsze jeden z nauczycieli sprawdzał wyrywkowo tarcze
uczniów, pociągając je podłożonym pod nią palcem. Gdy odpadała wówczas były konsekwencje.
Czapkę zdejmowało się dopiero w szatni.
System noszenia tarcz przez uczniów szkół był wówczas rygorystycznie przestrzegany. Tło
tarcz było w trzech kolorach, a to: niebieski należał do siedmioletnich szkół podstawowych,
czerwony do szkół średnich (czteroletnie licea ogólnokształcące i pięcioletnie technika) oraz kolor
zielony to tarcze zasadniczych szkół zawodowych, dwuletnich lub trzyletnich. Gimnazjów
wówczas nie było.

Dyrektorem technikum był w tym czasie matematyk pan Eligiusz Kwiecień. Opiekunem mojej
klasy był pan Stefan Wacławik od WOP–u, czyli od Wiadomości o Polsce, a który jednocześnie
był wychowawcą w szkolnym internacie. Zaaklimatyzowaniem się nie miałem kłopotów, chociaż
w mojej klasie byłem z Czeladzi sam. Bronek Kędzierski i Zbyszek Daniel, z którymi chodziłem
do I C byli z Piasków. Z Czeladzi do równoległych klas chodzili: Jacek Szyja, Tomek Sobczak i
Leszek Drej. W klasie starszej był Kazik Mermel, a dwa lata młodszy Marian Bondka.
Szkoła, po czeladzkiej Jedynce, robiła na mnie wrażenie. Na początku nawet się w niej
gubiłem. Korytarze zawieszone były dużymi tablami absolwentów, dla niektórych zajęć
przewidziane były oddzielne sale przedmiotowe, w oddzielnym dolnym skrzydle szkoły były
warsztaty mechaniczne. Na parterze mieściła się szatnia, na terenie szkoły było mieszkanie
dyrektora, a szkoła posiadała własny internat. W bocznym skrzydle była duża aula ze sceną. Na
dolnym parterze był sklepik żywnościowy prowadzony przez mieszkających w szkole panią
Rączy i jej męża Pawła, który był woźnym. Można było na dużej przerwie kupić bułkę z wędliną
i szklankę herbaty. Z synem państwa Rączych, też Pawłem, chodziłem do jednej klasy.
Postać pana Rączego, zwanego też „Dyrektorem energetyka”, była szczególna. Za palenie
papierosów w ubikacji i inne przewiny, nauczyciel mógł beztrosko zadać uczniowi karę:
- Pójdziesz do Pana Rączego, weźmiesz farbę i pomalujesz ściany w ubikacji.
Pan Rączy zawsze miał pod ręką takie przybory do wykonywania kary. I nawet fartuch żeby się
biedny uczeń nie pochlapał. A gdyby nie miał czegoś na podorędziu to zawsze było te parę ton
koksu do wrzucenia do kotłowni. To z jednej strony, a z drugiej wiadomo było, że nikt tak jak
„Dyrektor” Rączy nie potrafił się wstawić za uczniem u grona pedagogicznego. No i oczywiście
organizacja matur każdego roku. Pewnie wielu z pokoleń Energetyka miałoby problemy
z pokonaniem tej przeszkody gdyby nie talent organizacyjny Pana „Dyrektora”.

Do szkoły jeździliśmy tramwajem linii numer 22 do Będzina, tam przesiadka na tramwaj linii
numer 21 jadący z Dąbrowy Górniczej do Sosnowca. Te trasę pokonywaliśmy razem ze
„szpulkami” jak wołaliśmy na dziewczęta jadące do Zasadniczej Szkoły Włókienniczej, za co nam
się rewanżowały, wdzięcznie nazywając nas „kabelkami”. Jeździło się na bilet miesięczny,
dwuprzejazdowy z przesiadką, kupowany przez szkołę i „dziurkowany” przez konduktorkę. Rano
tramwaj był załadowany młodzieżą jadącą do szkół w Będzinie, Sosnowcu i Dąbrowie Górniczej,
oraz równie przepełniony popołudniowymi powrotami do Czeladzi, czyli do „Szwecji’. Skąd
„Szwecja”? Ano tak popularnie i pogardliwie zarazem nazywano Czeladź w Będzinie i okolicach,
a czeladzianie to po prostu „Szwedy”. Podobno korzenie tej nazwy datują się z czasów potopu
szwedzkiego. W zajętej wówczas Czeladzi, znanej szeroko z nadobnych panien, pozostali
szwedzcy rajtarzy zauroczeni ich wdziękiem. Podobno tak było, ale mnie przy tym nie było.

Polonistką w Technikum Energetycznym była pani Stanisława Konarzewska. Mieszkała
w swoim domu przy rynku w Czeladzi. W miesięczniku samorządowym „Echo Czeladzi” w lutym
2018 roku redaktor Wiesława Konopelska w artykule „Tajemnice kamienicy Konarzewskich”
opisała historię domu i rodziny jego właścicieli. W następnym numerze ukazał się mój list do
redakcji będący skromnym uzupełnieniem artykułu, a poruszającym również inne zdarzenia.
Redakcja nadała mu tytuł „O domu Konarzewskich i czeladzkim tramwaju, oto jego treść:

Dostałem dzisiaj pocztą Echo - dziękuję za wspaniały artykuł o kamienicy Konarzewskich.
Miałem zaszczyt znać osobiście Panią Stanisławę Konarzewską, zarówno, jako Jej młodociany
sąsiad z Rynku (kamienice naprzeciwko) jak i uczeń i absolwent Technikum Energetycznego w
Sosnowcu (lata 1962 - 1967). Pani Stanisława nie była „moją” polonistką, w Technikum były ich
dwie, ale doskonale pamiętam wspólne z Panią Profesor codzienne ranne jazdy do Technikum,
tramwajem linii 22 z Rynku, z przesiadką na 21 w Będzinie. Pani Profesor wychodziła z domu,
kiedy tramwaj już „wekslował”, a cała grupa uczniów, ze szkół różnych, podpierająca plecami
ścianę Jej kamienicy w oczekiwaniu na tramwaj, grzecznie się kłaniała – zaczynał się szkolny
dzień.
Później, będąc już w Gdyni, z inicjatywy mojej Mamy, każdorazowo podczas pobytu w Czeladzi
szedłem do Pani Profesor z wizytą informacyjną „co u mnie…”. Wejście było od podwórka,
drewnianymi, skrzypiącymi schodami na piętro, zaproszony siadałem w salonie przy okrągłym
stole, piłem szklankę herbaty, głaskałem dwa koty i składałem relację z mojego gdyńskiego
żywota.
Dla porządku, za „moich” czeladzkich czasów cały parter kamienicy zajmowała znana w Czeladzi
restauracja „Czeladzka”. Dopiero po niej zaczęły się wprowadzać różne „inicjatywy”, o których
pisze Pani w artykule, a kamienica popadała w ruinę.
Wyjaśniam, co znaczyło wekslowanie tramwaju: składał się on z dwóch wagonów, pierwszy był
prowadzący, z pantografem, a drugi był tzw. przyczepką do niego. Wagon prowadzący posiadał
dwa stanowiska do jazdy, po przeciwnych jego stronach. Tramwaj nadjeżdżał od strony Będzina,
stawał na Rynku, motorniczy odpinał wagon prowadzący, jechał nim do przodu, następnie
przestawiał zwrotnicę na sąsiedni tor jazdy, jechał z powrotem mijając przyczepkę z lewej,
zatrzymywał się, przestawiał tor, wracał do przyczepki od drugiej jej strony, przypinał ją i był
gotów do jazdy do Będzina. Tor do wekslowania widać na zdjęciu w Pani artykule, za moich
czasów tor ten był przesunięty bardziej w stronę Będzina, po wyburzeniu parterowego domu,
właśnie na wysokości kamienicy Pani Stanisławy.
Młodzież szkolna jeździła głównie w przyczepce lub na tylnym pomoście w pierwszym wagonie.
Jazda w środku wagonu nie była honorowa dla chłopaków. W tramwaju rządziła konduktorka,
czuliśmy do niej wielki respekt, ach …..dużo wspomnień.
Pani Wiesiu jeszcze raz dziękuję za artykuł – dla mnie moc miłych wrażeń.
Łączę serdeczne pozdrowienia
Teodor Makowski
Czeladzianin z Gdyni

Część II

O Autorze