Zajęcia odbywały się sześć dni w tygodniu od godziny 08.00. W każdą środę, do trzeciej
klasy włącznie, cały dzień był przeznaczony na warsztaty. Kierownikiem warsztatów był pan
Henryk Janus. W pierwszej klasie mieliśmy obróbkę ręczną, przydzielone „własne” imadło
i pobrany w narzędziowni komplet pilników oraz innych akcesoriów. Każdy w fartuchu
i „beretce”, dziewczyny też. Szkoła miała zamówienie na produkcję zębów czesankowych do
zakładów włókienniczych w Będzinie i my te zęby, ręcznie pilnikami, według specjalnych
sprawdzianów i pod okiem instruktorów, produkowaliśmy. Druga klasa na warsztatach to obróbka
mechaniczna, a to: tokarki, frezarki, wiertarki …pod czujnym okiem instruktora pana Stanisława
Kaszni. W trzeciej klasie cieplna obróbka plastyczna, a to: kuźnia i spawalnia na terenie
warsztatów sąsiadującej z Technikum Elektrowni „Będzin”.
Każdy uczeń posiadał pobierany na nowy rok szkolny w sekretariacie szkoły dzienniczek
gdzie wpisywane były przez nauczycieli oceny i prowadzona była korespondencja z rodzicami.
Praktycznie oceny na lekcji wpisywał siedzący w pierwszej ławce dyżurny a nauczyciel na koniec
lekcji grupowo podpisywał. Pomyłek ze strony dyżurnego nie było. Zwyczajem niektórych
nauczycieli było wzywanie do szkoły rodziców, w przypadku „wybitnych osiągnięć naukowych
lub dyscyplinarnych” ucznia. Działo się to szczególnie na lekcjach matematyki. Dyżurny
wpisywał do dzienniczka: „Syn państwa nie był przygotowany do lekcji matematyki / geometrii
dlatego rodzice są proszeni o przybycie do szkoły w dniu …o godzinie ….Czasami kilku rodziców
siedziało w klasie na rozpoczęcie lekcji a nauczyciel rozpoczynał ją od prezentacji przy tablicy,
jakiego to głąba syna mają. Komplet pięciu moich dzienniczków z technikum mam do dziś, miło
(?) poczytać.
Każde wejście nauczyciela do klasy na lekcję zaczynało się od powitania, a to: nauczyciel –
„Cześć pracy” i gromka odpowiedź klasy – „Pracy cześć”.

Po pierwszym okresie w drugiej klasie rodzice postanowili przenieść mnie na inny
kierunek zawodowy, automatykę, i tak trafiłem do klasy II E, której opiekunem był inż. Dionizy
Biedak. Byłem ostatni w dzienniku, miałem numer kolejny 41, tylu nas było w klasie. Siedziałem
z Andrzejem Gołębiem, w klasie były cztery dziewczyny i trzydziestu siedmiu chłopców.
Najbardziej się bałem matematyki, której uczył pan Bolesław Znański, matematyczny postrach
szkoły, o wdzięcznej ksywce „Trapez”. W klasie C matematyki, a oddzielnie były lekcje z algebry
i z geometrii, uczył początkowo dyrektor pan Eligiusz Kwiecień a następnie pan Marian Łukowicz
„Misiu” i tu nie miałem problemów. Cios przyszedł z innej strony.
Opiekun klasy pan inżynier Dionizy Biedak uczył chemii i na pierwszej mojej z nim lekcji
postanowił sprawdzić czegoż to w klasie C nauczyła mnie chemiczka pani Anna Hepner, u której
miałem ocenę „dobry”. Uczyliśmy się według programowego podręcznika „Chemia dla
techników”, gdzie nawet wzmianki nie było o tzw. obliczeniach stechiometrycznych, koniku
inżyniera Biedaka. Kiedy przy tablicy, na oczach całej klasy miałem obliczyć ile moli wapnia
powstanie w reakcji tlenku wapnia z 20 dm3 tlenu to tylko wytrzeszczyłem oczy. Napisanie reakcji
uzyskania iluś moli kwaśnego węglanu wapnia, podobnie. Pan profesor osobiście wpisał mi do
dzienniczka ocenę „ndst. z dwoma minusami” (mam w dzienniczku), okrzyknął analfabetą
chemicznym i wezwał matkę na następną lekcję chemii. Kiedy wchodząc do klasy pan profesor
zobaczył moją Mamę krzyknął, przy całej klasie –„ Frania to ty ?” a mama - „Tak Donek to ja”
i dalej pan profesor wskazując na mnie „Ten głąb to twój syn ?” a mama „Mój”, dobrze, że nie
dodała niestety. Co się okazało: Mama i pan profesor pracowali razem przed wojną w Sosnowcu
w zakładach „u Woźniaka” (tak się wtedy mówiło). W efekcie ich rozmowy, zaopatrzony w 32
kartkowy zeszyt w kratkę, przez kilka niedziel jeździłem do Sosnowca do domu pana profesora na
korepetycje z tej nieszczęsnej chemii. Gdy pan profesor uznał, że wystarczy, wezwał mnie na
lekcji do tablicy i szczegółowo przepytał przy całej klasie. Uff ! Patrzę w dzienniczek i na dumną,
po poprzedniej ocenie, wpisaną przez pana profesora tak zwaną ocenę państwową, czyli „dost”.
Po takiej porażce nie mogło być inaczej! I przypomnę jeszcze słynne powiedzenie profesora na
wypowiedziany jakiś idiotyzm chemiczny – „ Chłopie łopatyntuj to”.

Szkoła szczególnie dbała o schludny wygląd ucznia, a szczególnie o długość jego włosów.
Twierdzono, że jak komuś zasłaniały uszy to znaczy, że wiedza mu nie wchodzi. Celował w tym
szczególnie nasz wychowawca pan inżynier Biedak. Na lekcji wychowawczej szedł wzdłuż ławek
i każdego ucznia łapał ręką z tyłu przy karku za włosy. Źle było gdy udało mu się złapać. Omijał
dziewczyny, a były w naszej klasie cztery, Irka Suchoszek nawet z warkoczami!
Języka polskiego uczyła pani magister Alicja Stryszewska nazywana przez nas z całą sympatią
„Strysią”. Wspominam ją z wielkim rozrzewnieniem. Wbiła nam do głów podstawowe dzieła
literatury polskiej, i zmuszała do poprawnego, zrozumiałego i bezbłędnego pisania. A odbywało
się to tak: podany był termin przeczytania pozycji literatury obowiązkowej. Na lekcji po upływie
terminu kolejno opowiadaliśmy tekst, szczegółowo. Wyznaczony palcem uczeń zaczynał,
w pewnym momencie pani profesor chodząc po klasie wskazywała następnego mówiąc –
„Dalej”. Wszyscy słuchali uważnie, bo nie było wiadomo, kto następny zostanie wskazany
i usłyszy -„Dalej”. Identycznie wyglądało poznawanie poezji narodowej. Z reguły na ferie pani
profesor zadawała do nauczenia się na pamięć wybranych fragmentów i odpytywała metodą jak
wyżej, czyli – „Dalej”. Tym sposobem recytuję do dzisiaj z pamięci fragmenty z „Zemsty”,
z „Pana Tadeusza” inwokację, koncert Wojskiego, koncert Jankiela – cały oraz „Świteziankę”.
Po zakończeniu odpytywania i omówieniu nowego tematu zadawane było wypracowanie do
domu. Na lekcji kolejnej zebranie zeszytów, a wynik z pisemnymi komentarzami widzieliśmy
później. Walka z ortografią trwała do samej matury. Każdy z nas miał oddzielny zeszyt
zatytułowany „Dyktanda”. Zeszyty były u Pani profesor. Kiedy wchodziła z nimi do klasy
wiadomo było, że piszemy. Po zakończeniu zebranie zeszytów. Na następnej lekcji ocenę
widzieliśmy wpisaną w ramce okładki (przekrój wyników z całego roku był jak na dłoni)
i wewnątrz z podkreśleniami. Dyktanda były przynajmniej dwa w miesiącu, powtarzam – do
samej matury.

O matematyce, prowadzonej przez profesora Bolesława Znańskiego wspominałem wyżej. To
były bardzo nerwowe lekcje. Wszyscy według pana profesora byliśmy „głowami do pozłoty”, co
przyjmowaliśmy bez żadnej refleksji. Po latach wyczytałem w internecie znaczenie tegoż
sympatycznego określenia, a znaczy to „tępe pały”.
Pan profesor potrafił po wyłożeniu nowego tematu od razu pytać, na stopnie! Lekcje matematyki
były zawsze dwie, łącznie, to jest 2 razy czterdzieści pięć minut, a praktycznie dziewięćdziesiąt
pięć lub sto, zależnie jak długa była przerwa. To znaczy przerwa nie dla nas – przerwa oznaczała,
że wstawał siedzący zawsze w pierwszej ławce pod katedrą dyżurny i maszerował do bufetu pani
Rączej po herbatę dla pana profesora. I tyle. Wzywanie rodziców na lekcje celem prezentacji
wiedzy, a w zasadzie niewiedzy ich latorośli, o czym pisałem wyżej, dotyczyło właśnie lekcji
matematyki. Dyżurny siedział w pierwszej ławce, bo wpisywał do dzienniczków tekst o wezwaniu
rodziców do szkoły na lekcję matematyki ucznia uraczonego „ndst.”. Ocenę wpisywał pan
profesor. Po zakończeniu 2 klasy pan profesor Znański w związku ze złym stanem zdrowia
zakończył pracę pedagoga.

Część III

O Autorze