Od trzeciej klasy do matury matematyki uczył na pan profesor Zygmunt Brzeziński,
o sympatycznej ksywce „Brzezio” lub „Templer”. Był przystojny, wysoki, czesał się do góry
i rzeczywiście przypominał znanego angielskiego aktora Simona Templera. Niektóre uczennice
podobno się w nim podkochiwały. Na zajęcia do technikum przyjeżdżał Fiatem Multipla, co miał
drzwi z przodu. Mieścił się w nim budząc zdziwienie powszechne.
Wspominając z kolegami postać profesora oceniam, że jest najbardziej znaną i chyba najbardziej
kontrowersyjną w historii Technikum. Moja opinia o profesorze zmieniała się z latami. Dziś
z perspektywy upływającego czasu widzę w nim kogoś, kto potrafił sobie poradzić z grupą
"byków" i udało mu się jak mawiał zrobić z nas "skurczy-byków". Niewielu poznałem po nim
ludzi podobnego pokroju. Pewnie, że bywał przesadny, uszczypliwy, "niezbyt grzeczny”, ale
budował szacunek dla siebie w nas młodych i niepokornych.
W dzisiejszych czasach ''wspaniałych, tolerancyjnych, bezstresowych'' brak takich profesorów
i takich lekcji, nie rokuje dobrze naszemu szkolnictwu. Chciałbym zobaczyć dziś nauczyciela,
który mając w klasie 35 wyrośniętych byków będzie potrafił zapanować nad nimi w takim stopniu
jak potrafił „Brzezio”, i żeby jeszcze byli pod wrażeniem !
Jego ,,niekonwencjonalne" metody wychowawcze w dzisiejszych czasach nie mają
zastosowania, ponieważ większość ludzi dzisiaj wie co oznacza słowo mobbing i źle by się to
pewnie dla niego skończyło.
Jedno powiedzeń profesora, że "jak mężczyzna coś mówi to jakby splunął, nie da się tego
podnieść" to może dziś brzmi jak frazes, ale coś w tym wtedy było. Nie uznawał wypowiedzi
zaczynających się od „chciałbym”, „wolałbym”….. należy wyrażać się zdecydowanie. Przekonało
się o tym dwóch kolegów, którzy poszli do domu zaprosić pana profesora na studniówkę. Stanęli
na klatce schodowej, puk, puk do drzwi, otwiera pan profesor:
- Dzień dobry panie profesorze.
- Dzień dobry panom.
- Chcielibyśmy zaprosić pana profesora z żoną …
nie dokończyli, drzwi bach, z trzaskiem się zatrzasnęły. Konsternacja, co się stało, pomyśleli
i próbują jeszcze raz. Puk, puk do drzwi, otwiera pan profesor:
- Dzień dobry panie profesorze.
- Dzień dobry panom.
- Zapraszamy pana profesora z żoną na studniówkę w dniu…..,
- Witam panów, proszę wejść, zapraszam na herbatę.

Pewnego razu wydano zakaz chodzenia w butach po szkole, który był totalnie lekceważony.
Z jednym wyjątkiem. Przed matmą z profesorem szły w ruch papucie. Widok rzędu butów pod
pracownią matematyczną był niesamowicie surrealistyczny. Do matury, nawet piąte klasy czekały
na korytarzu przed pracownią na profesora ustawione w parach. Inne klasy szalały w tym czasie
swobodnie.

Do dziś pamiętam, przestrzegam a błądzącym opowiadam o określaniu miejsca zamieszkania.
Wezwał kiedyś profesor do odpowiedzi kolegę Zenka i po porażce przy tablicy zapytał:
- ….a gdzie ty mieszkasz ?
- W Będziniu (oj porażka bo powinno być w Będzinie).
- A gdzie w tym Będziniu ?
- Na ulicy Małachowskiego.
- Oj to wy biedni jesteście jak wy na ulicy mieszkacie!
Od tej rozmowy do dzisiaj wszyscy wiedzieliśmy, że budynek w którym mieszkamy stoi przy
ulicy, no chyba, że faktycznie jest inna sytuacja.
Przy odpytywaniu tablica była dzielona na cztery, czterech uczniów było pytanych
jednocześnie. Wszyscy śledzili pilnie ruchy na tablicy, bo można było w każdej chwili być
wywołanym w stylu „Dalej”. Zadania były ze słynnego radzieckiego „Zbioru zadań
konkursowych i egzaminacyjnych”, plus pytanie podchwytliwe. Jak wspominał jeden z kolegów:
„Ja orłem nie byłem oscylowałem pomiędzy ndst na czerwono a trzy z dwoma. W piątej klasie
przy podzielonej na cztery tablicy rozwiązałem zadanie + podchwytliwe pytanie, podałem
dzienniczek - 4. Odchodząc przewróciłem z wrażenia pierwszą ławkę razem z siedzącymi przy
niej dwoma kumplami”.
Sztandarowe hasło profesora do nieszczęśnika przy tablicy: „czemu się męczysz, w "Sorbonie"
(czyli w Zasadniczej Szkole Zawodowej, która była obok Technikum) będzie Ci łatwiej, masz
4, dzisiaj pierwsza rata”.

W piątej klasie, rozwiązując zadania z wymienionego wyżej zbioru zadań, dwóch najlepszych
kolegów postanowiło wystartować w olimpiadzie matematycznej. Dostanie się w niej na pewien
poziom gwarantowało przyjęcie do dowolnej wyższej uczelni technicznej lub na uniwersytecką
matematykę bez egzaminu wstępnego. Bardzo im z profesorem kibicowaliśmy. Wynik: Krzysiek
Stanek osiągnął wymagany poziom, Jurek Tercki niestety nie. Klauzula z przyjęciem na studia
bez egzaminu obejmowała wyłącznie uczniów szkół średnich, absolwentów już nie. Jurek był
uczniem ambitnym i postanowił, że on na studia dostanie się właśnie tylko w taki sposób. Nie
podszedł do matury i z wyrachowaniem został „na drugi rok”. Plan zrealizował z sukcesem,
wzbudził w nas tym należny mu podziw.

Fizyki uczył nas pan magister Zdzisław Gorczyca, który wówczas był jednocześnie
asystentem w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Katowicach. Prowadził zajęcia z optyki a każda
lekcja kończyła się zadaniem do domu wskazanego do rozwiązania zadania ze słynnego „Zbioru
zadań z fizyki” Waldemara Zillingera (mam go do dzisiaj). Profesor był bardzo zaangażowany w
przekazywanie nam wiedzy praktycznej i pewnego dnia zorganizował klasom, w których
prowadził fizykę, wycieczkę do Planetarium Śląskiego w Chorzowie. Oprócz zwiedzenia samego
planetarium był tam specjalny pokaz otaczającego nas wszechświata. Nie pamiętam już jakie
miałem ważniejsze w tym dniu sprawy ale udział w tej wycieczce zlekceważyłem i się na nią nie
udałem. Nie udało się niestety ukryć tego – sprawa się wydała. W efekcie pod groźbą oceny ndst.
na okres, wyposażony w notatnik udałem się samodzielnie, w niedzielę, do chorzowskiego
planetarium i po zakupie biletu odbyłem całą trasę po tymże, razem z pokazem. To nie był jeszcze
koniec, bowiem po przyjeździe do domu napisałem z tej wyprawy obszerne sprawozdanie.
Z tymże sprawozdaniem udałem się w wyznaczonym terminie do Wyższej Szkoły Pedagogicznej
przy ulicy Bankowej w Katowicach, do pana magistra Gorczycy. Pan profesor sprawozdanie
przyjął, uważnie przeczytał a później przez czas dłuższy „przemaglował” mnie ze szczegółów.
Mimo takiego trudu i mozołu, a może właśnie dlatego, na okres była tylko ocena państwowa, czyli
dost.

Pani profesor Helena Grabowska, nazywana przez nas wdzięcznie „Gaśnicą”, uczyła
rosyjskiego. Bardziej jednak niż w ten język angażowała nas w poznanie esperanto – to była jej
pasja. Co mi z tego pozostało ano powszechnie przez nią stosowana definicja naszych językowych
umiejętności „idiotulo alla tabulo” , co znaczyło „idiota przy tablicy i z głowy mi to nie
wyskakuje.

Część IV

O Autorze